piątek, grudnia 01, 2006



No i w koncu... dojechalismy dolecielismy do Sydney... Dziewczyna Jarroda czekala na lotnisku... usmiechnieta... taka mila pani... oj jarrod mogila dziewczyna... mysle ze trudno mu bedzie keidy kolwiek odejsc od takiem milej mamusi... A na mnei czekal moj przyjaciel La Fontaine.... zniszczony czlowiek po bitwie z rakiem po operacjach... zalamalem sie jak go zobaczylem. Bo musial wygladac strasznie kiedy to wszytko sie dzialo.. ale wciaz ten sam... Papieros za papierosem.. i giness giness w butelce po coli by nikt go nei zauwazyl... he he



Pierwsze zaskoczenie.... total... Nic sie nie zmienilo... Ludzie ktorych znalem z widzenia mowili do mnei czesc tak jak by wogole nie wieidzeli ze wyjechalem.. Wszystko rozumialem i bylem rozumiany... ci sami ludzie... po prostu wrocilem do domu.. kurwa ja tu mieszkalem 6 lat.. znam kazda dziure tego miasta... zapomnialem o tym...



Wiedzialem ze nei moge isc spac... Bo obudzil bym sie w nocy i tak by to trwalo przez tydzien.. weic na wpol przytomny po 30 paru godzinach poszedlem w miasto...



No i to samo... Mnustwo pedalow trzymajacych sie za rece.. Koncerty na rogu.. Boze nie hip hop.. to jakis cud... Punk plus elekttor synektro dance...



Bo co to jest tak naprawde dwa lata w Sydney.. nic...

Brak komentarzy: